To, czego doświadczamy od prawie dwóch lat, zaczęło się na początku 2021 roku. Mieszkaliśmy w Warszawie, mieliśmy bardzo wygodne życie, w zasadzie wszystko na wyciągnięcie ręki. Byliśmy w Ruchu Światło-Życie, przeszliśmy pełną formację indywidualną i wzięliśmy odpowiedzialność za Ruch jako członkowie Stowarzyszenia „Diakonia Ruchu Światło-Życie”, a po ślubie weszliśmy do części rodzinnej, czyli do Domowego Kościoła. Duchowo mieliśmy wtedy słabszy czas, bo czuliśmy, że przestaliśmy się rozwijać we wspólnocie, że nasze pragnienia, talenty i zasoby do służby leżą gdzieś zakopane i nie widzieliśmy przestrzeni na zmianę. Skupiliśmy się na rodzinie, na uporządkowaniu życia, na pracy, na rozwoju firmy, na takim zwykłym życiu. Tylko że robiliśmy to po swojemu. Skarżyliśmy się Bogu dużo, za dużo, i On to potraktował poważnie. Powiedział: „Sprawdzam, czy jesteście Mi wierni. Mam inny pomysł na wasze życie”. I wtedy Bóg rozpoczął proces, który nas całkowicie złamał.
Uważaliśmy się za ludzi wiary, przecież od dziecka żyliśmy we wspólnocie – najpierw z rodzicami, a później weszliśmy w swoją formację. Żyliśmy słowem Bożym i ono realnie wpływało na nasze życie, na nasze decyzje, ale zupełnie nie byliśmy przygotowani na to, przez jaką burzę chce przeprowadzić nas Bóg.
W kwietniu w naszym życiu wydarzyły się takie rzeczy, które działy się niezależnie od nas, z którymi się nie zgadzaliśmy, które nas całkowicie złamały i wywróciły wszystko do góry nogami. Zwaliło nas to z nóg. Na dwa miesiące czas jakby się zatrzymał, była całkowita ciemność, brak rozwiązań. W związku z ogromnym stresem pojawiły się u Basi bardzo dotkliwe dolegliwości fizyczne – nieustanne słabości/duszności, zawroty głowy, prawie nie wstawała z łóżka. A później musieliśmy zacząć działać i rozpoczął się proces ogromnych zmian. Nie zgadzaliśmy się z tym wszystkim, a jednocześnie wiedzieliśmy, że skoro wybraliśmy drogę z Bogiem już dawno temu, to nie możemy teraz dokonać wyborów, które będą moralnie złe. Takich opcji nie braliśmy pod uwagę, ale wciąż nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić, co Bóg od nas chce i dlaczego to jest takie dotkliwe.
W maju odezwali się do nas nasi przyjaciele Ewa i Wojtek Tabakowie i zaprosili nas na Metanoia Camp. Mieli przyjechać do nas, ale nie dali rady, więc zaproponowali, żebyśmy spotkali się na Campie. Mieliśmy ogromne pragnienie uczestniczenia w rekolekcjach w czasie wakacji i byliśmy zapisani na rekolekcje Domowego Kościoła, ale na liście rezerwowej. Nie mieliśmy żadnych szans, żeby tam pojechać, więc zapisaliśmy się na Campa. Z końcem czerwca Pan Bóg nam pobłogosławił i przeprowadziliśmy się do większego mieszkania, miejsca pięknego wizualnie i przestrzeni, jakiej potrzebowaliśmy, a tydzień później ruszyliśmy do Kiczyc.
Wobec Metanoia Camp nie mieliśmy oczekiwań. Po prostu daliśmy się Bogu do dyspozycji, a On nas tam mocno przytulił, a jednocześnie nie dał żadnych odpowiedzi. Zobaczyliśmy taką wspólnotę, za jaką tęskniliśmy, nasze pragnienia zostały nazwane. Bóg kruszył mury, którymi byliśmy obwarowani, i pokazał, że pragnienia naszych serc są dla Niego ważne. W całej tej bardzo trudnej dla nas życiowo sytuacji mieliśmy poczucie, że to przetrwamy, bo kiedy nam jest tak ciężko, to Bóg jest z nami i nam towarzyszy. Jedno z nauczań w trakcie Campa było o burzy na jeziorze i o tym, że Jezus chce się przeprawić w tej burzy na drugą stronę. Wtedy bardzo nas dotknęło to, że w tej burzy nie chodzi o nas, że to nie my mamy być w centrum, że nie chodzi o to, czy nam jest trudno czy nie, tylko istotne jest to, czy chcemy być Jego uczniami i czy chcemy pójść za Nim. Czy chcemy wejść do tej łodzi ze względu na Niego, ze względu na to, że nam tak powiedział. To był trudny moment, moment wyrzeczenia się siebie i zawierzenia Bogu.
Wróciliśmy z Campa i pierwsza myśl, która do nas przyszła, to – jakby to było wspaniale żyć w takiej wspólnocie i przeprowadzić się tam. Uznaliśmy, że to jest absurdalna myśl, przecież przeprowadziliśmy się dwa tygodnie temu. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to może nie oznacza czegoś innego. Może chodzi o to, żebyśmy zmienili wspólnotę, bo widzieliśmy, że na obozie nasze serca ożyły. Nasze tęsknoty znalazły wypełnienie. Zaczął się proces rozeznawania tego, czy mamy zmienić wspólnotę. Trwało to około dwóch miesięcy i Bóg nas tak poprowadził, że trafiliśmy do Wspólnoty „Chefsiba” w Warszawie. A jednocześnie działy się kolejne zmiany w naszym życiu. Bóg poszerzał maksymalnie nasze serca do różnych rzeczy, które On przygotowywał. Michał dostał telefon ze swojej poprzedniej pracy z propozycją powrotu i współprowadzenia nowego zespołu. Michał wcześniej odszedł z tamtej firmy ze względu na pewne elementy, które nie wspierały naszego życia rodzinnego, i teraz miałby wracać do miejsca, które nie było po naszej myśli? Zdecydowaliśmy, że zaufamy Bogu również w tej kwestii. W tym samym czasie powiększyła się nasza rodzina, więc przyszły nowe wyzwania. Bóg poszerzył nasze serca również w aspekcie dziesięciny, i od tego momentu widzieliśmy, jak bardzo nam błogosławi finansowo. Wszystko powoli zaczynało się stabilizować, życie wracało do normalności, a we wspólnocie wzrastaliśmy. I nie wiedzieć czemu, każde z nas miało poczucie, że proces jeszcze się nie zakończył, jakby to była cisza przed kolejną burzą.
W lipcu 2022 roku podjęliśmy decyzję, że ze względu na małe dziecko jeszcze raz pojedziemy na Campa, do miejsca, które znamy i wiemy, że warunki są sprzyjające. Bóg działał w niesamowity sposób. Doświadczyliśmy ogromu łask, bardzo nas zmieniał i przybliżał do siebie. A potem wróciliśmy. I znowu pierwsze, co nam przyszło na myśl – a może by się przeprowadzić? Mówiliśmy sobie – nie, to jest absurdalne. Dopiero co zmieniliśmy wspólnotę. Przecież nie chodzi o to, żeby szukać spełnienia i bliskości z Bogiem w innych wspólnotach, ale trwać i służyć w wierności w miejscu, w którym Bóg nas postawił. Ta myśl wracała przez kilka dni, więc stwierdziliśmy, że damy Bogu szansę, rozeznamy to, odstawimy na półkę i ruszymy dalej z życiem.
Zaczęliśmy ten proces pytaniem, czy mamy się przeprowadzić do Sosnowca i być częścią wspólnoty Metanoia. Zadziwiające okazało się to, że z Warszawy zniknęli nasi znajomi i przyjaciele – wszyscy gdzieś wyjechali na wakacje. Dwójka naszych starszych dzieci pojechała do dziadków. I w zasadzie nawet nie mieliśmy z kim się spotkać, więc siedzieliśmy w domu i się modliliśmy. Cały proces trwał około miesiąca. Bóg mówił do nas w różny sposób – przez słowo Boże, przez wizje, przez słowa prorocze, przez okoliczności naszego życia, przez zrozumienie tych zmian, które działy się od poprzedniego roku.
Jeden z obrazów, który dostaliśmy, był taki: widzieliśmy górę, z której spływała złota lawa. Wylewało się jej bardzo dużo. W pewnym momencie na tę górę zaczął wspinać się człowiek. Wchodził dziwnie – krokiem niedźwiedzia, podparty na rękach, zupełnie nie tak, jak się chodzi po górach. Miał na głowie kask z wielką lampą na środku. W pewnym momencie ten człowiek wskoczył do środka góry, która się okazała wielkim wulkanem. Bóg dał nam poznanie, że złota lawa to Boża łaska i że nie mamy czerpać tylko z tego, co jest na zewnątrz, co się wylewa, ale również wskoczyć do środka i w niej się zanurzyć. A ten człowiek z kaskiem to był górnik, więc pojawiały się już pewne nawiązania do regionu. Potem otrzymaliśmy m.in. słowo: Hbr 11, 8-9 „Przez wiarę Abraham okazał posłuszeństwo wezwaniu, aby wyruszyć na miejsce, które miał otrzymać w dziedzictwie. Wyruszył, nie wiedząc, dokąd zmierza. Przez wiarę przebywał w Ziemi Obiecanej jak w obcej, pod namiotami mieszkając z Izaakiem i Jakubem, dziedzicami tej samej obietnicy”.
Wszystkie znaki zaczynały spinać się w jedną całość jak puzzle, które do siebie pasują. To był moment, w którym poszliśmy do naszych liderów wspólnoty i opowiedzieliśmy im, co Bóg wkłada w nasze serca. Oni wtedy powiedzieli nam, że Bóg też coś włożył w ich serca. Jednym ze znaków był sen Agnieszki, który miała w nocy przed naszym spotkaniem. Przebywała w laboratorium, w którym stały trzy kubeczki. W każdym kubeczku było ziarenko, które miało wyrosnąć, ale żeby mogło wyrosnąć, trzeba było coś zrobić, coś musiało się zadziać z tym ziarenkiem. W tym laboratorium było zwierzątko przypominające pajęczaka, które włożyła do pierwszego kubka. Wykonał swoją pracę i ziarenko zaczęło wzrastać. Wtedy pajęczak przeskoczył do drugiego. I znowu zaczął tam coś robić, po czym przeskoczył do następnego. Agnieszka uznała, że to za wcześnie i przełożyła go pęsetą z powrotem do drugiego kubeczka, ale pajęczak cały czas przeskakiwał do trzeciego, aż w końcu za którymś razem ona za mocno go ścisnęła i rozgniotła. Otrzymała poznanie, że my jesteśmy tym pajęczakiem – że mamy już dalej wyruszyć, że musimy już przeskoczyć do kolejnej wspólnoty i że oni nie mogą nas tam zatrzymać, gdyż to jest właśnie zgodne z wolą Bożą. Więc dalej ruszyliśmy w tym procesie i zadzwoniliśmy do Krzyśka Demczuka. Opowiedzieliśmy, jaka jest sytuacja, i powiedział, że będzie nas zniechęcał jak może, bo w Metanoi wcale nie jest tak lekko i łatwo, że trzeba się napracować, służyć. Ale jeżeli to jest zgodne z wolą Bożą, to drzwi są dla nas otwarte. To, co musieliśmy zrobić, to przede wszystkim sami podjąć decyzję.
Zrobiliśmy ten krok wiary, podjęliśmy decyzję o przeprowadzce. Pierwszy moment przyniósł wielką radość i ekscytację, a później przyszedł ogromny trud, bo wypowiedzieliśmy umowę najmu w Warszawie, zostały nam dwa miesiące i musieliśmy znaleźć mieszkanie. Po ludzku to był ogromny stres, bo nie mogliśmy znaleźć ofert, które spełniałyby nasze potrzeby. Bóg mówił nam o tym, że ma tam dla nas miejsce, że wszystko przygotował, ale trzymał nas w napięciu do ostatniego momentu. Michał wziął dwa tygodnie urlopu na przeprowadzkę, a my nadal nie mieliśmy mieszkania. Pakowaliśmy kartony i nie mogliśmy nawet zamówić firmy przeprowadzkowej, bo nie mieliśmy adresu. Przyjechaliśmy do Sosnowca obejrzeć kilka mieszkań i domów. To była sobota, a od poniedziałku zaczynał się Michała urlop. I w tę sobotę, na dwa tygodnie przed przeprowadzką, Bóg nam podarował miejsce, w którym mamy teraz mieszkać. I w zasadzie z jeszcze większą obfitością, bo potrzebowaliśmy mieszkania czteropokojowego, a Bóg przyprowadził nas do domu z ogromną przestrzenią i dodatkowym piątym pokojem, bo garderoba okazała się na tyle duża, że Michał spokojnie może tam sobie zrobić biuro. Klucze odbieraliśmy w czwartek, w dniu, w którym rozpoczynało się seminarium wiary dla osób chcących dołączyć do Metanoi. To był przepiękny znak, który wyraźnie nam pokazywał, że Bóg ma wszystko w swoich rękach, a Jego plan wypełnia się w określonym czasie.
Nasz Bóg jest wielki, jest Bogiem procesu, przeprowadza przez burzę, wysłuchuje pragnień, On dotrzymuje obietnic. To wszystko, co włożył w nas, w nasze serca, to wszystko się wydarzyło. Czy to było łatwe? Nie. To było bardzo trudne i to nadal jest trudne. Ale jaka to jest jakość życia! To jest coś, czego po prostu nie daje świat. To jest coś, co przynosi wielki pokój. Coś, co powoduje, że czujemy się tutaj jak w domu. Co ciekawe, nie poczuliśmy, że jesteśmy w domu, wprowadzając się do nowego miejsca. Poczuliśmy, że jesteśmy w domu, kiedy przyszliśmy na spotkanie Metanoi i staliśmy się częścią tej wspólnoty. Kiedy staliśmy się częścią miejsca, do którego Bóg nas przeznaczył.
I za to chwała Panu.
Basia i Michał Biegałowie